Dziennik pokladowy San Mannmara (część...
| Kategorie: Dziennik pokladowy San Mannmara
26 czerwca 2018, 10:04
Kolejny dzień dryfujemy bezładnie w okolicach wyspy pięciu wzgórz.
Załoga szaleje z powodu braku prowiantu i rumu. Mimo ostrzeżeń trzeci oficer postanawia przybić do lądu nawiedzonego półwyspu. Prosiłem i nalegałem by sobie odpuścił, ale widocznie śmierć głodowa była dla niego straszniejsza niż rozczłonkowanie ciała przez nieznane istoty.
Rano tuż przed świtem mieliśmy szybko spenetrować wyspę i wieczorem być już na pokładzie statku San Mnnmara. Oczywiście plan ten nie mógł się powieść bowiem dżungla na tym lądzie - jak i całą reszta - była przeklęta i zawiła jak labirynt.
- Podzielimy się na trzy grupy - oznajmił nasz nowo upieczony kaptan - Pierwsza będzie pilnować statku. Druga pójdzie za mną rozejrzeć się dookoła wyspy. A trzecia zbada głąb zarośniętego lasu i poszukają czegoś do jedzenia i picia.
Plan był prosty. A przynajmniej na tyle logiczny i zrozumiały, że nikt z załogi nie mógł wymyślić nic lepszego. Jednak cokolwiek zamieszkiwało tą tajemniczą wyspę nie mogło zaatakować nas wszystkich naraz. Modliłem się by kapitan przydzielił mnie do grupy przy okręcie. O dziwo trafiłem nie najgorzej, bo dowódca wziął mnie ze sobą pomimo, że nie mieliśmy najlepszych kontaktów, od czasu gdy przywaliłem mu po pijaku w twarz. Pewnie dla tego wybrał mnie z powodu mojej niezłej krzepy niż z sympatii.
Droga okrężna dookoła wyspy dawała nam żmudne poczucie bezpieczeństwa. Już po pierwszej mili mieliśmy wrażenie że tylko duchy zmarłych mogą nas śledzić a na naszej ścieżce nie spotkaliśmy cmentarza czy też szczątek zmasakrowanych osobników co było o tyle nie niepokojące co jednoznaczne z dobrą passą, przynajmniej do czasu...
- Przegrupować się i otoczyć tą chatę! - Rozkaz nie był skomplikowany, tylko miał pewną wadę. Otóż nikt poza kapitanem Manfredem nie mógł jej dostrzec. Mimo to milczeliśmy do momentu gdy nie wytrzymałem i odezwałem się pytając o kierunek. - jak to którędy? Tam! - Kapitan wskazał na skalisty szczy - Nie obijać się i przeszukać tą ruderę!
W tym momencie zdaliśmy sobie sprawę że nasz kapitan nie tylko ma kiepskie zdolności przywódcze ale równie beznadziejny wzrok. Co prawda wykonaliśmy rozkaz i wspięliśmy się na wzniesienie lecz nie znaleźliśmy nic cennego ani godnego uwagi i choćby żywej duszy. (...)
Pamiętam jak kapitan ciskając w nas kamieniami, przeklinał karząc nam się pośpieszyć. Ten dzień jak i cała reszta była dość nietypowa, żeby nie powiedzieć dziwna lub szalona.
Nasza bezcelowa wędrówka zaprowadziła nas do jaskini. Niby nic nadzwyczajnego. Parę głazów układały się w otwór przez który mógł by się zmieścić dorosły osobnik mający ponad 2 metry... Ten fakt był o tyle niepokojący, że mogło przez nie przejść również dorosłe dzikie zwierze lub coś innego, coś czego się obawiamy odkąd przybyliśmy na ląd tego przeklętego i bezlitosnego zakątku Ziemi.
Mimo woli większości moich towarzyszy, ktoś musiał zbadać otwór w stromym zboczu. Na pierwszy ogień poszedł mój dobry kumpel Horacy. Jako jedyny był spokojny o swoje życie, a przynajmniej tak to wyglądało. Zachowywał zimną krew i nawet nie wzruszył się gdy kapitan rozkazał mu samemu zbadać zakątek mrocznej czeluści.
Czas mijał, a my wciąż wpatrywaliśmy się wgłąb pieczary, jakbyśmy oczekiwali na to że ktoś lub coś z niej wyjdzie, wypełznie i nas zaatakuje. Nic jednak takiego się nie stało. Kapitan ogłosił, że Horacy nie wrócił na czas i trzeba znaleźć inne ślady pożywienia, a naszego kompana uczcić należytą ucztą na jego cześć. Poprosiłem kapitana byśmy jeszcze trochę poczekali, ale jego rozkaz był zbyt konsekwentny i surowy bym mógł się mu przeciwstawić. (...)
Gdy byłem dzieckiem Horacy był moim najlepszym - jeżeli nie jedynym - przyjacielem. Pamiętam jak dzieciaki z żłobka dokuczały mi z powodu mojego jąkania się. On sam miał zeza a gdy bawiliśmy się w ''potwory i rycerzy'' z kolegami zawsze byliśmy we dwoje potworami, które uciekały przed bohaterskimi mieczami-zabawkami. Była też dziewczynka na którą mówiono Noise ,ze względu na jej ADHD. Nie pamiętam jej prawdziwego imienia, ale wiem, że była mi bliska bowiem mówiła dokładnie to czego sam bałem się powiedzieć z obawy przed wyśmianiem. (...)
Nie mogłem opuścić Horacego w tak znaczącej chwili w której przyjaźń oznaczała dług wdzięczności za wszystkie lata spędzone razem. Poza tym tylko on był mi naprawdę bliski jako ktoś w rodzaju brata, którego nigdy nie miałem.
Dodaj komentarz