Archiwum 18 października 2018


Dziennik pokladowy San Mannmara (część...
Autor: Apostrof | Kategorie: Dziennik pokladowy San Mannmara 
18 października 2018, 13:31

   - P-p-pójdę sprawdzić czy-czy się nie zgubił… – Wyjąkałem do kapitana i nie czekając na odpowiedź wyruszyłem za Horacym.
   Man­fre­d nie próbował mnie zatrzymywać, pewnie sądził, że oszalałem i chce dać się pożreć jakieś bestii. Zupełnie jakby on sam był ode mnie bardziej poczytalny, w co wątpiłem. Pomijając to, skupiłem się na odnalezieniu przyjaciela. Zapaliłem pochodnie i ruszyłem w głąb jaskini wiedząc, że najpewniej z niej nie wrócę. (…)
   Nie wiem jak długo się błąkałem  - ale na pewno dostatecznie by dostać delirium - Przemierzałem grotę w poszukiwaniu śladów, jakiekolwiek, które by wskazywały na obecność ludzi.
Nic… ani śladu Horacego. Ani śladu istot żywych, tylko mech, kropiąca ze szczelin woda i moje myśli, które z każdym krokiem robiły się coraz bardziej osobliwe i przerażające. Chciałem jak najszybciej uciec z tego miejsca, ale zapomniałem nawet którędy wszedłem.
   Nagle, poczułem dziwne mrowienie na plecach i dałbym głowę, że usłyszałem głos Horacego. Obróciłem się w kierunku dobiegającego głosu.
   - Horacy? To ty?
   Czekałem na odpowiedź, ale słyszałem tylko trzy powtarzane w kółko słowa: ''choć do mnie!''
   Co by w takiej sytuacji zrobił nasz były, zmarły kapitan? Zaczął by panikować, czy zbadał to zjawisko? Był moim bliskim przyjacielem, prawie tak bliskim jak Horacy, i dałbym się za niego poćwiartować, choć to była bardziej przenośnia niż dosłowność z mojej strony.
   Zamarłem w bezruchu. Dalsza próba wypytywania o cokolwiek w tych ciemnościach, była by głupotą. W najlepszym razie zwróciłbym uwagę na siebie kogoś obcego, i byłbym na straconej pozycji gdyby chciał mnie zaatakować.
   Byłem bardzo zdenerwowany, sadziłem, że całkowicie zwariowałem i mam omamy. W dodatku moja pochodnia zaczęła wygasać i jedyne co mogło mnie uratować przed wędrowaniem w całkowitych ciemnościach, było szybkie przemieszczanie się i nadzieja, że nie daleko jest jakieś wyjście. Biegłem, nie za szybko by nie potknąć się o nic lub nie wpaść do jakieś szczeliny w której najpewniej skonałbym w tajemniczych okolicznościach.
   Myśl o śmierci nie opuszczała mnie odkąd postawiłem nogę na tym przeklętym lądzie. Miałem chociaż nadzieje, że umrę szybko i bezboleśnie, lecz  głosy w mojej głowie mówiły mi, że będę cierpiał katusze i na mojej śmierci się to nie skończy.
   Światło! TO było światło! Albo czyjeś ślepia! (….)
   Straciłem przytomność. Nawet nie pamiętam kiedy i dla czego. A obudziłem się nagi.