Byłem szczeniakiem bezbronnym i słodkim,
zanim człowieka nie poznałem złego,
co batem mnie do porządku przywoływał
i bezpańskie psy kazał zagryzać.
Głodzony i torturowany lat około cztery,
żyłem z krwawych aren.
Widownia sroga przeciwnicy twardzi,
oni panami my sługami.
Zmuszeni do walki nie mieliśmy wyboru.
Tylko jeden z nas przeżyć mógł,
a drugi kły miał wbite w tułów,
bezlitośnie spływając krwią.
Szczęście w nieszczęściu zawsze zwyciężałem,
aż pewnego dnia rottweilerowi pogryźć się dałem.
Mój pan wyniosły i chłodny, nie mógł tego znieść,
na bruku zakrwawionego zostawił mnie.
Lecz ktoś mnie znalazł zanim siły odeszły,
to weterynarz ostatni psom wierny.
Zaniósł mnie do siebie by wyleczyć me rany,
zanim się ocknąłem w bandaże zostałem odziany.
Czy to przypadek iż ratuje me życie,
a może coś więcej się za tym kryje?
Tak czy inaczej nie mogłem tam zostać,
nieufności we mnie cząstka warczeć kazała na rozkaz.
Gdy mój ''dobroczyńca'' zauważył,
że nie jestem potulnym pieskiem,
opuścił mnie na chwile samego,
pośród luksusu małego.
A mianowicie kątka przytulnego
z kocem, wodą i żywnością miskowaną.
Nie chciałem tego,
nie chciałem pomocy obcego.
Człowiek już raz dał mi skosztować tego,
w zamian w maszynę do zabijania zamienił,
dla zachcianki swej, dla zysku wielkiego,
obfitego, jednocześnie samolubnego.
Tylko myśl o ucieczce zajmowała mój umysł,
aż tu spostrzegłem okiennice lekko uchylone,
niechybnie przez właściciela pozostawione,
więc łapką szybko drapnąłem ją i przez okno chop.
Wiem, nie mądry to był czyn z mej strony.
Dokąd iść miałem głodny i zmęczony?
Człowiekowi łapy nie podam by przygarnął mnie do siebie,
a inne psy mnie unikały czując część mej złej aury.
Jestem psem bojowym, nie ulicznym,
choć różnica jest taka mała,
to i tak nie wiedziałem jak przeżyć miałem,
ani choćby zdobyć pożywienia ciut.
Co więc pocznę, co więc zrobię
w noc okrutną i dzień niepewny?
Dla was to pewnie banały,
ale dla mnie odwieczne dylematy.